środa, 28 września 2011

Schroniska górskie

Schroniska górskie

Według bazy danych PTTK, w Polsce znajduje się 70 schronisk górskich:

22 w Sudetach
11 w Beskidzie Żywieckim
7 w Beskidzie Śląskim
2 w Beskidzie Małym
2 w Beskidzie Niskim
6 w Beskidzie Sądeckim
1 w Beskidzie Wyspowym
1 w Beskidzie Makowskim
4 w Gorcach
1 w Pieninach
4 w Tatrach Wysokich
3 w Tatrach Zachodnich
6 w Bieszczadach

Miejsca, gdzie możemy się schronić w górach. Jakże często pamiętamy wizyty w nich w czasie naszych wędrówek, skąd wielu z nas, na pamiątkę pobytu, zbierało specjalne pieczątki. Miejsca, gdzie można usiąść i odpocząć, schronić się przed złą pogodą, zjeść gorący posiłek i napić gorącej herbaty, zapytać o drogę, życzliwie porozmawiać z innymi turystami i podzielić się z nimi górskimi wrażeniami. Miejsca gdzie utrudzeni z radością docieramy, jak do oazy pośród pięknej, ale często niebezpiecznej przyrody. Na koniec, miejsca, gdzie każdy znajdzie dla siebie bezpieczny nocleg, nawet gdyby z powodu braku wolnych miejsc w pokojach i salach, miałoby to być tylko prowizoryczne posłanie na podłodze. Schroniska nieodzownie wpisują się w krajobraz polskich gór. To właśnie w nich znajdują się posterunki ratowników TOPR, którzy dzięki temu mogą szybciej dotrzeć do ofiary niebezpiecznego zdarzenia w danym rejonie gór. Chociaż nie panują w nich hotelowe warunki, mają za to niepowtarzalny klimat. Przecież w górach królują inne wartości, tu człowiek uczy się pokory, skromności, uczy się wymagać przede wszystkim najpierw od siebie. Tu szukamy ucieczki i odmiany od stanu rzeczy panującego „w dolinach”. Nocleg w schronisku, pośród otaczających gór, to również po prostu wielkie przeżycie i przygoda, którą pamięta się bardzo długo.

A czy spodziewaliście się, że nie wszystkie schroniska w polskich górach należą do PTTK? To prawda, niektóre z nich są w rękach prywatnych. Nierzadko zdarza się, że właściciele, którzy je prowadzą to wcześniej prawdziwe mieszczuchy pochodzący nawet z odległych od gór rejonów kraju, tak jak w przypadku Państwa Igi i Macieja Prochowskich z Warszawy, którzy prowadzą obecnie schronisko na Soszowie koło Wisły. Jak piszą na stronie internetowej swojego schroniska „Przez większą część naszego życia mieszkaliśmy w mieście. Pracowaliśmy w dużych korporacjach, prowadziliśmy własny biznes. Zawsze jednak czuliśmy, że nasze miejsce jest gdzie indziej – w górach”. Podobnie miłość do gór przyciągnęła Państwa Irenę i Jacka Świcarzów, właścicieli schroniska Chata Górska Cyrla w Beskidzie Sądeckim, których jak mówią w góry „przywial halny wiatr, kobiece marzenia i męska determinacja”. Podobnych przypadków jest więcej. Nie brakuje ludzi, którzy zrywają ze swoim dotychczasowym życiem, po to, żeby zamieszkać w górach, w swoim własnym schronisku i gościć w nim turystów.

poniedziałek, 26 września 2011

Etymologia nazwy Tatry

Nazwa Tatry pojawia się w piśmiennictwie po raz pierwszy w 1086 r w przywileju cesarskim, czyli nadanym prawie, przez Henryka IV dla biskupstwa praskiego, w postaci Triti czy Tritri. Przed rokiem 1125 nazwa zostaje powtórzona w rękopisie kronikarza czeskiego Kosmasa w formie Tatri, a wydawcy tego rękopisu błędnie ją odczytywali i podawali w formach Triti, Tryti, Tryn, Tritri. Źródła węgierskie z okresu XII-XIV wieku przytaczają nazwy Turtur, Turtul, Tortol, Tarczal, czy Aloes Tatrarum. W polskich źródłach przekazywanych ustnie nazwa w takiej postaci co dzisiaj używana jest po roku 1255. Natomiast w druku ukazuje się po raz pierwszy w 1549 w formie Tatri, a w 1639 już w używanym przez nas nazewnictwie Tatry, które z czasem zaczęło obowiązywać również w językach czeskim i słowackim, a w węgierskim i niemieckim, w zbliżonej formie Tatra. Przytoczone powyżej różne odmiany tej nazwy, najprawdopodobniej w istocie nie istniały, a ich pojawienie tłumaczy się wynikiem błędów popełnianych przez skrybów w trakcie przepisywania trudno czytelnych tekstów, albo wskutek innego nieporozumienia. Na uwagę zasługuje fakt, że nawet po rozpowszechnieniu się obowiązującej nazwy, była ona często nadal zniekształcana na różne sposoby. Etymologia nazwy jest pochodzenia ludowego, ale nie wywodzi się od Tatarów, jak błędnie sądzono. Najprawdopodobniej ludność zamieszkująca rejon Karpat używała słowa Tatry na określenie skał i tym samym gór. Lud Hucułów, górali mieszanego pochodzenia rusińskiego i wołoskiego, zamieszkujący ukraińską i rumuńską część Karpat Wschodnich, miał używać tej nazwy na określenie skał jeszcze ok. 1900 roku. Z kolei, ukraiński lud Miodobory nazywał je mianem Tołtry, lub Toutry. Po dziś dzień pod nazwą Towtry czy Miodobory określa się pasmo wapiennych wzgórz, które przecinają na długości ponad 200 km Wyżynę Podolską z północnego zachodu na południowy wschód, na terytorium dzisiejszej Ukrainy. Istnieją ślady, że nawet u samego podnóża Tatr, na Spiszu Polskim i Słowackim, na przełomie XIX i XX wieku, słowo to było również używane na oznaczenie skał, podobnie jak w okresie pomiędzy I a II Wojną Światową wśród polskich starych górali. Na zakończenie, ciekawostka. Nazwą Tatry, za sprawą polskich zdobywców, alpinistów, zostały również określone inne szczyty na Ziemi: Tatra Peak 4560 m n.p.m. w masywie Ruwenzori w Afryce, Cerro Tatra 5200 m n.p.m. w Andach Argentyńskich, czy Szczyt (Pik) Tatry 6142 m n.p.m. w Pamirze Wschodnim.

Źródło opracowania: Zofia Radwańska-Paryska, Witold Henryk Paryski: Wielka Encyklopedia Tatrzańska.  Wyd. Górskie, 2004. 

niedziela, 25 września 2011

29 Maj 2011 r. Starorobociański Wierch, Błyszcz, Bystra.

Swoje wielomiesięczne marzenie o wejściu na Starorobociański Wierch, oraz Błyszcz i Bystrą, które tak majestatycznie prezentują się od strony Schroniska na Hali Ornak, czy Smreczyńskiego Stawu, udało mi się zrealizować z grupką bliskich kolegów w maju 2011 r. Przyjechaliśmy wtedy w Tatry tylko na trzy dni, w tym weekend. W pamiętny niedzielny poranek wyruszyliśmy pięcioosobową grupą ze schroniska, w którym wcześniej spędziliśmy noc. Ci z Was, którzy podchodzili po stromych, wydawałoby się, niemających końca, kamiennych schodach na Ornak 1854 m n.p.m., wiedzą jak jest to wyczerpujące. Pogoda była kiepska, dookoła gęste chmury i mgła. Bardzo duża wilgotność i zimny wiatr powodowały, że stopniowo nasze ubrania stawały się mokre. Już na Iwaniackiej Przełęczy 1459 m n.p.m. dwóch kolegów nosiło się z zamiarem odwrotu. Ostatecznie w pełnym składzie doszliśmy do Ornaczańskiej Przełęczy 1795 m n.p.m. Widoczność była rzeczywiście słaba, spadła myślę maksymalnie do 20 – 30 metrów. Tu dwóch kolegów powzięło ostateczną decyzję o zejściu w dół. Zostaliśmy w trójkę. Przebrnęliśmy przez dość niebezpieczną, przepaścistą przełęcz i dotarliśmy do Siwej Przełęczy 1812 m n.p.m., gdzie krótko odpoczęliśmy. Po dotarciu do Głównej grani Tatr za pierwszy cel obraliśmy sobie Starorobociański Wierch 2176 m n.p.m, najwyższy szczyt polskich Tatr Zachodnich. Podejście było bardzo forsowne. Po zdobyciu szczytu nie ukrywaliśmy zadowolenia, tym bardziej, że nagle nie spodziewanie i bardzo powoli zaczęło się przejaśniać i mogliśmy miejscami dojrzeć przepiękny błękit nieba. Po omówieniu czy starczy nam sił na zdobycie Bystrej, udaliśmy się w jej kierunku. U podnóża góry zrobiło się już w pełni słonecznie. Podchodząc szlakiem na Bystrą, byliśmy już na Słowacji. Ku naszemu zachwytowi Główna grań Tatr, którą zostawiliśmy za sobą, stanowiła w tym momencie naturalną barierę pomiędzy dwoma porami roku, latem, lazurowym niebem, a spowitymi gęstymi chmurami surowymi jesiennymi warunkami po polskiej stronie. Gdyby tylko wspomnianych dwóch kolegów mogło się domyślać jak bardzo może odmienić się aura. A może po prostu nie mieli już sił ani ochoty kontynuować ciężkiego marszu. Szczyt Bystrej 2248 m n.p.m., najwyższego szczytu całych Tatr Zachodnich. Piękne widoki na leżące poniżej doliny, na oddalony nieco Starorobociański Wierch, który ukazał przed nami cały swój majestat i dumę. Na szlaku pojawiło się coraz więcej ludzi, jak się okazało głównie Słowaków. Schodząc w dół, „zaliczyliśmy” jeszcze Błyszcz 2158 m n.p.m., czyli zakończenie północnej grani Bystrej. Później granią doszliśmy do miejsca skąd skręciliśmy w prawo, w dół, w gęste, nieprzyjazne chmury, by zejść ku naszym miejscom noclegowym i oczekujących nas kolegów w Schronisku na Hali Ornak. Zejście było bardzo nużące i ciągnęło się w nieskończoność. Mieliśmy już w nogach tyle godzin marszu, że o chwilę nieuwagi, potknięcie i upadek na śliskich głazach było bardzo łatwo. Zeszliśmy na szczęście bezpiecznie do schroniska, a nazajutrz rano, pełni wrażeń, wszyscy w piątkę schodziliśmy do Kir, by potem dotrzeć z Zakopanego do Krakowa i rozjechać się do swoich domów w Polsce i za granicą. Na uwagę zasługuje tutaj właśnie fakt, że jeden kolega specjalnie przyleciał na parę dni z Irlandii, tylko po to, żeby odbyć z nami tą tatrzańską wyprawę. To wielka sprawa i liczę na jego towarzystwo na górskim szlaku jeszcze w przyszłości, jeśli tylko okoliczności na to pozwolą. 

15 Maj 2011 r. Kasprowy Wierch, Beskid, Przełęcz Liliowe, Świnicka Przełęcz.

Dowiedziałem się, że do Zakopanego na tygodniowy pobyt wybierają się moi rodzice. Stwierdziłem, że nadarza się doskonała okazja, aby spotkać się z nimi, ponieważ wówczas już dłuższy czas ich nie widziałem, oraz tym samym przyjechać do Zakopanego, choćby na weekend i pójść gdzieś w góry. Tym „gdzieś” miał się okazać jeden z polskich tatrzańskich klasyków, czyli Kasprowy Wierch 1984 m n.p.m. Z rodzicami spotkałem się w Krakowie, gdzie przyjechaliśmy z różnych stron. Odebrali mnie z dworca PKP i dalej, autem, kontynuowaliśmy podróż do Zakopanego. Sobota upłynęła nam na miłych rozmowach i wieczornym grilu, na którym długo nie siedziałem, ponieważ następnego dnia, w niedzielę wcześnie rano, zamierzałem wyjść w góry. 15 maja 2011 obudziłem się o 4 rano, po kilkunastu minutach ostatnich przygotowań, by zamówioną taksówką udać się pod stację kolejki na Kasprowy Wierch w Kuźnicach. Na szlaku byłem dobrze przed 5 rano. Cisza, spokój, pogoda ponura, wszędzie nisko zawieszone chmury. Z dobrym humorem wyruszyłem, by po pół godzinie marszu napotkać sarnę, która przecięła szlak, stanęła na kilka sekund zdziwiona moim widokiem i nagle szybko uciekła w las. Typowa jakoby zdziwiona ludzką obecnością sarna. Do Myślenickich Turni doszedłem 20 minut szybciej niż czas wykazany na mojej mapie. Krótki odpoczynek, coś do jedzenia. Ruszyłem dalej. Pogoda się nie poprawiała, szlak stawał się coraz bardziej forsowny. W końcu szczyt, na którym zalegało dużo śniegu. Zrobiłem jeszcze z ciekawości zdjęcie stojącym tam nowoczesnym ratrakom. Widoczność ograniczona była do kilkunastu metrów. W istocie było tak źle widać, że dochodząc do stacji meteorologicznej nie byłem w stanie zorientować się, ani dojrzeć gdzie znajduje się budynek górnej stacji kolejki. W końcu do niego doszedłem po skutym lodem podłożu, asekurując się jakimiś rozwieszonymi linami. Na górze odpoczynek, gorąca herbata z cytryną i cukrem, właściwie dwie gorące herbaty z cytryną i cukrem, bo co może być w takiej sytuacji lepsze od herbaty z cytryną i cukrem, jak nie druga. Byłem pierwszą osobą i zapewne jedną z nielicznych, która tego ponurego dnia weszła na szczyt. Po dłuższym odpoczynku na górze, ruszyłem granią przez Beskid w kierunku Świdnickiej Przełęczy. Widoczność była bardzo mała, wszędzie chmury i dosyć dużo śniegu. Miałem ze sobą czekan, który pomagał mi w asekuracji, pomógł mi również wtedy, gdzie na zdawałoby się bezpiecznym, twardym polu śniegowym moja lewa noga wpadła w dół powyżej kolana, w wyniku czego obróciło mnie i upadłem na plecy, z jedną nogą w śniegu a drugą na powierzchni. Prawdę mówiąc nie powinienem był tamtego dnia dochodzić aż pod Świnicką Przełęcz, ponieważ warunki były dość niebezpieczne, a im bliżej niesławnej Świnicy tym krajobraz zaostrzał się i stawał się coraz bardziej wrogi. W końcu minąłem już dawno Przełęcz Liliowe, stanowiącą naturalną granicę pomiędzy pasmami Tatr Zachodnich i Wysokich. Po dojściu na przełęcz, górującej nad nią Świnicy nie było zupełnie widać. Całość podejścia na nią było pokryte gęstymi chmurami. Widok ten był rzeczywiście przejmujący. Po odpoczynku dokonałem odwrotu w kierunku Kasprowego Wierchu. W drodze powrotnej doszło do niecodziennego spotkania „bliskiego stopnia”. Nagle wpadło na mnie stado kozic górskich, około pięciu, może siedmiu sztuk, dorosłe wraz z małymi. Jak to możliwe, że natknęły się na mnie tak nieuważnie. Zaczęło mocno padać i wiać, czyżby szalejący w różnych kierunkach wiatr oszukał ich doskonały węch. Do Kasprowego Wierchu dotarłem bardzo przemoczony i zmęczony. Trochę się przebrałem w toalecie, nie miałem przecież jednak każdej sztuki odzieży na zmianę. W dół zjechałem kolejką linową, skąd później odebrał mnie tata. Wkrótce potem, po kilku godzinach, pożegnałem się z rodzicami na dworcu PKS w Zakopanem. Wracałem już do domu. Właśnie dobiegł końca mój najkrótszy do tej pory pobyt w Tatrach, trwający niewiele ponad dobę. 

Połowa Lutego 2011 r. Dolina Kościeliska.

Z Ewą pojechałem do Wisły, gdzie spędziliśmy przemiły weekend w Rezydencji Prezydenta RP, dokładnie nad miejscem gdzie swój początek bierze Królowa polskich rzek, Wisła. Kolejnego dnia odwiozłem ją na dworzec PKP w Wiśle, skąd miała wracać do domu, a ja korzystając jeszcze z posiadanego wolnego postanowiłem prosto z Wisły pojechać do Zakopanego, by znów móc pójść w góry. Cały czas po głowie chodził mi plan próby zdobycia Starorobociańskiego Wierchu, Błyszcza i Bystrej. Niestety o tej porze roku okazało się tu zupełnie poza zasięgiem, no przynajmniej dla kogoś, kto nie jest taternikiem czy alpinistą. Późnym wieczorem dojechałem do planowanego miejsca noclegu w Kirach, niedaleko wejścia do Doliny Kościeliskiej, gdzie swój pensjonat prowadzi moja zaprzyjaźniona, podczas ubiegłorocznego, wrześniowego wypadu z Arturem na Czerwone Wierchy, „babcia góralka”. Po przespanej nocy, wczesnym rankiem zerwałem się z łóżka i zacząłem przygotowywać do wyjścia. Kolejne dwa noclegi miałem spędzić w Schronisku na Hali Ornak. Z właścicielami pensjonatu umówiłem się, że zwalniam pokój, za to oni pozwolą mi niezobowiązująco i nieodpłatnie zostawić moje auto na ich posesji. Przygotowany do drogi ruszyłem na spokojnie przed południem. Tego dnia czas mnie nie gonił, ponieważ w planie miałem jedynie spokojne dojście do schroniska i ewentualny popołudniowy rekonesans wokół niego. W Dolinie Kościeliskiej napotkałem, jak to zwykle, setki turystów, niestety w przeważającej większości nie przygotowanych nawet do takiego spaceru. Cała droga przez dolinę skuta była zbitym, śliskim śniegiem i lodem, rozjeżdżonym jeszcze przez pędzące tam i z powrotem zaprzęgi koni z saniami. W efekcie ludzie za każdym prawie krokiem, machając rękami wokół siebie, próbowali utrzymać równowagę, ale i tak co jakiś czas ktoś upadał. Ja na butach miałem założone raki, a więc pewnie, szybko i bezpiecznie dotarłem do schroniska. Późnym popołudniem gwar na jadalni i na zewnątrz schroniska szybko zmniejszał się. Większość turystów po zjedzeniu dobrego obiadu wracała w dół doliny z powrotem do Kir. W schronisku zostało tylko kilka osób. Niestety nazajutrz okazało się, że warunki do turystyki górskiej są zbyt ciężkie, ponieważ przez całą noc spadło dużo śniegu. Do schroniska nie docierali już tak licznie przybywający tu codziennie turyści. Dzień upłynął mi na medytacji, odpoczynku i utrzymywaniu kondycji na zejściu doliną do Kir i ponownym powrocie. Na szlaku oprócz kilku kolejnych osób idących w stronę schroniska, najczęściej napotykanym obiektem był traktor z podłączonym pługiem, należący do schroniska, który do pewnego miejsca odśnieżał i posypywał trasę. Postanowiłem spędzić w schronisku jeszcze drugą noc i ostateczną decyzję o wyjściu w góry podjąć następnego dnia rano. Niestety pogoda nie uległa poprawie. Po śniadaniu, wyszedłem na dół, ostatecznie porzucając plany o zdobywaniu jakichkolwiek szczytów. Przy tej pogodzie i w pojedynkę, było to niemożliwe. Wystarczy dodać, że wracałem w bardzo silnej śnieżycy, brnąc w śniegu dużo powyżej kostek. Prawdę mówiąc nie nastawiałem się bardzo na wyjście w góry. Byłem świadomy, że może okazać się to niemożliwe. Najważniejsze jednak, że poczułem klimat Tatr, pierwszy raz, zimą i znowu przeżyłem niezapomniane chwile.

1 Styczeń 2011 r. Dolina Kościeliska.

Spędzając Sylwestra w Zakopanym, z Ewą wybrałem się na spacer wzdłuż Doliny Kościeliskiej, do Schroniska na Hali Ornak. Obok nas spacerowało setki ludzi, a szlak, który pokonywaliśmy wydawał się raczej szeroką aleją spacerową. Po odpoczynku w schronisku, zjedzeniu ciepłego posiłku, już po zmroku, po ciemku wracaliśmy z powrotem, z licznymi innymi grupami ludzi. Nie wspominałbym o tym spacerze, przecież wcale nie typowo górskim, gdyby nie fakt, że odbyliśmy go wspólnie właśnie 1 Stycznia 2011 r., co poczytywałem jako ewidentny znak, że rok 2011 jeszcze bardziej niż poprzedni będzie obfitował w górskie wędrówki, a pierwszy plan to przecież zdobycie w ciągu jednego dnia najwyższych szczytów w Tatrach Zachodnich, wchodząc na Starorobociański Wierch 2176 m n.p.m., najwyższy szczyt polskich Tatr Zachodnich, dalej na Błyszcz 2158 m n.p.m., a na końcu przechodząc przez granicę, na Słowację, by wejść na Bystrą 2248 m n.p.m., najwyższy szczyt całych Tatr Zachodnich. Wejście na Bystrą byłoby dla mnie również pierwszym wejściem na szczyt znajdujący się w całości na Słowacji, a nie tak jak do tej pory na granicy polsko-słowackiej wzdłuż Głównej Grani Tatr. Wejście na Bystrą byłoby też pokonaniem kolejnej granicy wysokości, która do tej pory zawieszona była na wysokości 2122 m n.p.m., po pamiętnym wejściu na Krzesanicę. 

18 wrzesień 2010 r. Czerwone Wierchy i Giewont 1894 m n.p.m.

Z Arturem przyjechaliśmy do Zakopanego, spotykając się wcześniej na dworcu w Krakowie, gdzie dojechaliśmy z różnych stron. Tym razem wcześniej zarezerwowałem nocleg dla nas w Kirach, znanym przysiółku koło Zakopanego, gdzie znajduje się wejście do Doliny Kościeliskiej. Artur to wysportowany młody mężczyzna, inżynier budowy, na codzień pracujący przy budowie mostów i wiaduktów. Swoje doświadczenie w Tatrach określił jako samotne wejście na Kościelec 2155 m n.p.m., w czasach, kiedy uczęszczał do szkoły podstawowej. Jednak już po pierwszych krokach można było odczuć jego przewagę kondycyjną i fizyczną nade mną. Szczególnie ciężki moment nastąpił, gdy z Doliny Kościeliskiej skręciliśmy w lewo szlakiem w kierunku Ciemniaka 2096 m n.p.m., szybko napotykając strome, monotonne, bardzo męczące podejście. Miał się z nami wybrać również Szymek, z którym wcześniej wszedłem w czerwcu tego roku na Kondracką Kopę w pamiętnej deszczowej pogodzie, jednak on odmówił przekonując, że według analizowanych przez niego prognoz pogody w Internecie tego dnia ma padać, co uniemożliwi, jak sądził, wyjście w góry, a już na pewno zrobienie ładnych zdjęć jego nową lustrzanką cyfrową, którą z zapałem testował od pewnego czasu. Pogoda jednak ku naszemu zadowoleniu okazała się być piękna, jeszcze przed wejściem na Ciemniak zaświeciło słońce, a błękitne niebo poprzecinane było tylko nielicznymi białymi obłoczkami. Z grani roztaczały się przepiękne widoki. Tego dnia na wycieczki w góry wybrało się bardzo dużo osób, można powiedzieć niemal o małym tłoku na szlaku prowadzącym przez Czerwone Wierchy, a przy podejściu na Giewont już od Przełęczy Kondrackiej oczekiwała kolejka osób chcących wejść na jego szczyt. Idąc z Ciemniaka na Krzesanicę 2122 m n.p.m., najwyższy szczyt Czerwonych Wierchów byłem zauroczony wpatrując się w jej rozległą pionową skalistą jakby krzesaną ścianą, od której wzięła swoją nazwę. Widok zapierający dech w piersiach. Kontynuowanie marszu w kierunku Małołączniaka 2096 m n.p.m. i Kopy Kondrackiej 2005 m n.p.m. to cieszenie się pogodą i przepiękną głębią krajobrazu wraz z widokiem na oddalone przed nami szczyty Tatr Wysokich i widziany od tyłu masyw Giewontu. W okolicy Kopy Kondrackiej, oraz później, schodząc z Giewontu szlakiem w kierunku Doliny Strążyska, zobaczyłem całą tą przepaścistość krajobrazu, w której z takim mozołem wdzieraliśmy się z Szymkiem i Krzyśkiem podczas czerwcowego deszczowego podejścia na Kondracką Kopę. Dopiero teraz dotarło do mnie, jakie niebezpieczeństwo groziło nam, gdybyśmy wtedy doznali jakiegoś poślizgnięcia, upadku. Wyprawa na Czerwone Wierchy z Arturem była dla mnie ciężka, w drodze byliśmy ponad 12 godzin, wchodząc jeszcze na końcu na jednego z polskich klasyków, Giewont 1894 m n.p.m., na którym byłem pierwszy raz, tak jak pierwszy raz łapałem się łańcuchów w górach przy wspinaczce. Było to ciekawe przeżycie, kolejne osobiste małe osiągnięcie. Takie są góry, każdy w nich odnajduje inną odpowiedź dla siebie, każdy w nich realizuje swoje marzenia, choć wysokość i jakość sportowa ich zdobywania może być różna.