niedziela, 25 września 2011

30 październik 2009 r. Babia Góra 1725 m n.p.m.

Pojechałem z Marcinem do marketu sportowego Decathlon w moim mieście, kupić potrzebne ubrania i sprzęt na moje pierwsze poważne wyjście w góry. Wybrałem polar, kurtkę, buty, termos, plecak, w domu miałem jakieś ocieplane narciarskie spodnie. Wszystko raczej podstawowe, stosunkowo nie drogie, ale mimo wszystko na całość zakupów wydałem prawie 900 zł. Nazajutrz, w piątek, od razu po pracy wyjazd moim starym Kadettem do miejscowości Zawoja. Skromny nocleg w schronisku, następnego dnia wcześnie rano wyjście w góry. Jest 30 październik 2010 r., tego dnia wchodziłem samotnie na Babią Górę 1725 m n.p.m., najwyższy szczyt w Polsce, poza Tatrami, najwyższy szczyt Beskidów Zachodnich. Na trasie od pewnej wysokości warunki zmieniły się diametralnie od czysto jesiennych do zimowych. Wszędzie leżało dużo śniegu, a w górze zawieszone gęste chmury skutecznie ograniczały widoczność. Pamiętny dzień, męcząca trasa, brak przyzwyczajenia do forsowania się po górach. Nagle, zupełnie niespodziewanie, już pod samym niemal szczytem, zza chmur pojawiło się błękitne niebo i jasno świecące słońce. Okazało się, że wyszedłem powyżej poziomu chmur, gdziekolwiek popatrzyłem one znajdowały się pode mną. Zdawało mi się, że jestem w Niebie, zresztą niezaprzeczalnie w nim byłem. Nie wszedłem nigdzie wyjątkowo wysoko, ale będąc tam w tamtej chwili, podziwiając otaczający bezkres błękitnego nieba i białego dywanu utkanego z chmur, kontemplując przy tym w absolutnej ciszy, zrozumiałem w jednej sekundzie, że dla takich chwil warto żyć, że od teraz będę wracał w góry, będę żył górami, zachwycał się nimi, pokonywał je swoimi krokami wzdłuż i wszerz. Nie ma innego wyjścia. Ja chcę tam być, żyć, marzyć i spełniać marzenia. Po jakimś czasie na szczycie zawitał jeszcze jeden turysta, który wchodził od innej strony. Jak się miało okazać była to jedyna osoba napotkana przeze mnie w ciągu całej wędrówki. Po zrobieniu sobie pamiątkowych zdjęć i krótkiej rozmowie, wspólnie ruszyliśmy w dół, pokonaną już raz przeze mnie trasą. Niestety, wchodząc znów w chmury, przy bardzo słabej widoczności i dużej pokrywie śnieżnej, straciliśmy orientację, gubiąc pozostawione przeze mnie wcześniej ślady. Nerwowo szukaliśmy szlaku, z którego ewidentnie zboczyliśmy, trwało to około 20 minut, po czym szczęśliwie na niego natrafiliśmy, od tej pory bezpiecznie już schodząc w dół.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz