niedziela, 25 września 2011

15 Maj 2011 r. Kasprowy Wierch, Beskid, Przełęcz Liliowe, Świnicka Przełęcz.

Dowiedziałem się, że do Zakopanego na tygodniowy pobyt wybierają się moi rodzice. Stwierdziłem, że nadarza się doskonała okazja, aby spotkać się z nimi, ponieważ wówczas już dłuższy czas ich nie widziałem, oraz tym samym przyjechać do Zakopanego, choćby na weekend i pójść gdzieś w góry. Tym „gdzieś” miał się okazać jeden z polskich tatrzańskich klasyków, czyli Kasprowy Wierch 1984 m n.p.m. Z rodzicami spotkałem się w Krakowie, gdzie przyjechaliśmy z różnych stron. Odebrali mnie z dworca PKP i dalej, autem, kontynuowaliśmy podróż do Zakopanego. Sobota upłynęła nam na miłych rozmowach i wieczornym grilu, na którym długo nie siedziałem, ponieważ następnego dnia, w niedzielę wcześnie rano, zamierzałem wyjść w góry. 15 maja 2011 obudziłem się o 4 rano, po kilkunastu minutach ostatnich przygotowań, by zamówioną taksówką udać się pod stację kolejki na Kasprowy Wierch w Kuźnicach. Na szlaku byłem dobrze przed 5 rano. Cisza, spokój, pogoda ponura, wszędzie nisko zawieszone chmury. Z dobrym humorem wyruszyłem, by po pół godzinie marszu napotkać sarnę, która przecięła szlak, stanęła na kilka sekund zdziwiona moim widokiem i nagle szybko uciekła w las. Typowa jakoby zdziwiona ludzką obecnością sarna. Do Myślenickich Turni doszedłem 20 minut szybciej niż czas wykazany na mojej mapie. Krótki odpoczynek, coś do jedzenia. Ruszyłem dalej. Pogoda się nie poprawiała, szlak stawał się coraz bardziej forsowny. W końcu szczyt, na którym zalegało dużo śniegu. Zrobiłem jeszcze z ciekawości zdjęcie stojącym tam nowoczesnym ratrakom. Widoczność ograniczona była do kilkunastu metrów. W istocie było tak źle widać, że dochodząc do stacji meteorologicznej nie byłem w stanie zorientować się, ani dojrzeć gdzie znajduje się budynek górnej stacji kolejki. W końcu do niego doszedłem po skutym lodem podłożu, asekurując się jakimiś rozwieszonymi linami. Na górze odpoczynek, gorąca herbata z cytryną i cukrem, właściwie dwie gorące herbaty z cytryną i cukrem, bo co może być w takiej sytuacji lepsze od herbaty z cytryną i cukrem, jak nie druga. Byłem pierwszą osobą i zapewne jedną z nielicznych, która tego ponurego dnia weszła na szczyt. Po dłuższym odpoczynku na górze, ruszyłem granią przez Beskid w kierunku Świdnickiej Przełęczy. Widoczność była bardzo mała, wszędzie chmury i dosyć dużo śniegu. Miałem ze sobą czekan, który pomagał mi w asekuracji, pomógł mi również wtedy, gdzie na zdawałoby się bezpiecznym, twardym polu śniegowym moja lewa noga wpadła w dół powyżej kolana, w wyniku czego obróciło mnie i upadłem na plecy, z jedną nogą w śniegu a drugą na powierzchni. Prawdę mówiąc nie powinienem był tamtego dnia dochodzić aż pod Świnicką Przełęcz, ponieważ warunki były dość niebezpieczne, a im bliżej niesławnej Świnicy tym krajobraz zaostrzał się i stawał się coraz bardziej wrogi. W końcu minąłem już dawno Przełęcz Liliowe, stanowiącą naturalną granicę pomiędzy pasmami Tatr Zachodnich i Wysokich. Po dojściu na przełęcz, górującej nad nią Świnicy nie było zupełnie widać. Całość podejścia na nią było pokryte gęstymi chmurami. Widok ten był rzeczywiście przejmujący. Po odpoczynku dokonałem odwrotu w kierunku Kasprowego Wierchu. W drodze powrotnej doszło do niecodziennego spotkania „bliskiego stopnia”. Nagle wpadło na mnie stado kozic górskich, około pięciu, może siedmiu sztuk, dorosłe wraz z małymi. Jak to możliwe, że natknęły się na mnie tak nieuważnie. Zaczęło mocno padać i wiać, czyżby szalejący w różnych kierunkach wiatr oszukał ich doskonały węch. Do Kasprowego Wierchu dotarłem bardzo przemoczony i zmęczony. Trochę się przebrałem w toalecie, nie miałem przecież jednak każdej sztuki odzieży na zmianę. W dół zjechałem kolejką linową, skąd później odebrał mnie tata. Wkrótce potem, po kilku godzinach, pożegnałem się z rodzicami na dworcu PKS w Zakopanem. Wracałem już do domu. Właśnie dobiegł końca mój najkrótszy do tej pory pobyt w Tatrach, trwający niewiele ponad dobę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz